Wcale nie twierdzę, że takie zachowanie rządów – na całym świecie – to spisek, przejaw „New World Order“, czy efekt działania różokrzyżowców. To jest zwykła operacja księgowa, konsekwencja budżetowego realizmu ...

Nie zaliczam się do fanów motoryzacji. Wręcz: unikam tego rodzaju wiedzy (a jeszcze bardziej – praktyki…), z doświadczenia wiedząc, że z połączenia mojej obuleworęczności i samochodowych mechanizmów, łatwo dojść może do katastrofy.

 

 

Nasza "Wendi" w akcji - ciągnąc naszą chatkę na lawecie... 

Gdyby jednak ktoś mi zaproponował zamianę mojego Patrola GR Y60 z 1991 roku na najnowsze Infiniti QX56 prościutko ze Stanów – zaśmiałbym mu się w twarz.[1]


Patrol "Safari" z 2013 roku, znany też jako Infiniti QX56 - gówno z błyszczącym lakierem, moim zdaniem... 

Natomiast zamiana na starszy jeszcze model – taki z łańcuchem zamiast paska klinowego – to wcale nie byłby taki głupi pomysł w naszych warunkach. U Mistrza Dębskiego jeden taki, używany przez myśliwego do ganiania po lasach, ponad 30-letni weteran się serwisuje – i jestem pod wrażeniem jego prostoty i wytrzymałości. 

Model 4W61 z lat 50-tych 

Nie znam „Patrolowca“, który by się ze mną w tej materii nie zgodził. Kolejne generacje tych kultowych terenówek są coraz gorsze. Najczęściej podnosi się takie wady jak samonośna karoseria (przy ciąganiu przyczepy – po kilka latach szlag ją trafia, toż wszystkie naprężenia idą „w blachę“…), przekombinowany układ elektroniczny (jak mawia znajomy – w starym Patrolu wystarczy młotek, śrubokręt i para rajstop, żeby zawsze dojechać do najbliższej cywilizacji – w nowym, jeśli cokolwiek się stanie, można tylko dzwonić po autoryzowany serwis i odmawiać litanię…: i jest to prawdziwa prawda – ostatnio przecież,dotoczyłem się samodzielnie do warsztatu, mimo dziury wielkości pięści w przewodzie łączącym chłodnicę z pompą wody – nowy samochód w ogóle by nie zapalił przy takiej awarii!), nadmierną, ogólnie, komplikację samej maszyny (coraz więcej elementów  to coraz wyższa zawodność – nawet, jeśli są to elementy dobrej jakości: tu rządzi statystyka…). 

Oczywiście, nie od rzeczy jest też i to, że prawdziwy hipster nie zbliży się nawet do czegoś tak pospolitego i łatwo dostępnego, jak samochód prosto z salonu – na stare Patrole trzeba już w tej chwili prawdziwe polowania z nagonką urządzać, tak bardzo rynek jest z tych modeli „wyczyszczony“. 

Podejrzewam, że całkiem podobnie reagują właściciele starszych wersji Volkswagenów czy Fordów. Nie mówiąc już o tych naiwniakach, którzy dali sobie wmówić samochód, hmm… romański? Koleżanka z mojej dawnej pracy nabyła w salonie Renault. Okazało się szybko, że zamiast 5 litrów na 100 km, pali średnio 25. Po wielomiesięcznym bujaniu się z różnymi szczeblami korporacyjnej biurokracji, autoryzowany serwis orzekł, że dzieje się tak z winy nabywcy: bo zamontował sobie radio – nie w autoryzowanym serwisie… 

Tymczasem rząd nasz z podniesioną głową, wzrokiem jasnym i czołem spokojnym oświadcza nam, że „będzie robił co w jego mocy, aby import starych samochodów zahamować“. Bo woli, aby Polacy jeździli drogim i zawodnym złomem wprost z salonów. 

Większość tego drogiego i zawodnego złomu wprost z salonów nie jest nawet montowana w Polsce – potęgą motoryzacyjną przecież w żadnym razie nie jesteśmy. Owszem – nowe samochody są droższe, więc rząd więcej zarobi na VAT-cie, akcyzie i podatku od czynności cywilnoprawnych, niż przy sprowadzaniu aut używanych. To jest jeden z powodów, dla których rządy (na całym świecie!) wolą nowe samochody od używanych.

 Drugi powód jest prozaiczny: nawet, jeśli nie mamy sami wielkiego przemysłu motoryzacyjnego, to oddziały zagranicznych koncernów, a nawet dilerzy samochodów (reklama na Dworcu Centralnym w Warszawie w brzmieniu: „Warszawa – miastem dilerów…“ już nie pamiętam jakiej marki – wprawiała mnie w dobry humor przez wiele miesięcy…), to wielkie firmy. Stać ich na lobbying, jeśli nie polegający na wkładaniu „fruktów“ bezpośrednio do kieszeni tego lub owego minista – to przynajmniej: na utrzymywaniu wielkich rzesz (pracujących zresztą najczęściej „za darmo“ i w błogiej nieświadomości, komu tak naprawdę służą…) durnych „ekologów“, protestujących przeciw „emisjom“ – podobno większym ze starych, niż z nowych samochodów (jeśli nawet to prawda – to i co z tego..?). 

Tymczasem „przedsiębiorstwa“ pośredniczące w ściąganiu z Zachodu samochodów używanych – to niemal wyłącznie drobne i bardzo drobne biznesy. Nikt nie zauważy, jeśli znikną. A że z dnia na dzień przybędzie może pół miliona, może milion – nowych bezrobotnych..? Ot – niespodzianka… 

Jak Państwo widzicie – kompletnie olewam najczęściej przez „rząd“ podnoszone argumenty: że nowe samochody są bezpieczniejsze od starych – i że produkcja nowych samochodów daje tzw. „miejsca pracy“. Oba są zwyczajnie nieprawdziwe. Przynajmniej: w Polsce są nieprawdziwe…[2] 

Jak to się dzieje, że nawet tak solidna firma jak Nissan – produkuje coraz gorsze samochody? 

Dzieje się tak WŁAŚNIE DLATEGO, że rządy na całym świecie – wolą nowe samochody od starych. Gdyby nie dyskryminacja używanych samochodów – ceny nowych musiałyby spaść. Tańszy musiałby też być serwis nowych samochodów – a firmom nie opłacałoby się tworzenie skomplikowanych i zawodnych konstrukcji, jeśli miałyby na poważnie konkurować z (tanio) remontowanymi samochodami używanymi.[3] 

Prawdopodobnie polski rynek samochodowy jest zbyt mały, aby cokolwiek zmienić w tej sytuacji – nawet, gdyby któryś z kolejnych polskich rządów postanowił wycofać się z tego szaleństwa (które, za pomocą tzw. „norm emisji“, a też i różnych norm technicznych – nabrało już rangi co najmniej jewrosojuznej…). Wielkie firmy dalej tworzyłyby drogie, skomplikowane i zawodne samochody – przeznaczone na rynek niemiecki, amerykański czy japoński, które o kształcie światowej motoryzacji decydują. 

Na najbardziej ogólnym planie tej analizy, sytuacja jest niemal beznadziejna. Jak pisałem przedwczoraj – w komentarzach – praktycznie wszystkie rządy na świecie uwikłały się w rodzaj błędnego koła, polegającego na mnożeniu długów po to, aby korumpować i demoralizować populację, którą kontrolują. Rosnące długi wymagają koniecznie wzrostu PKB – przynajmniej: wzrostu nominalnego (bo tylko dzięki temu – gdy udział nominalnego długu w nominalnym PKB nie rośnie zbyt szybko – można pożyczać dalej…). 

Wszystkie rządy na całym świecie zatem – dyskryminują te branże, które do wzrostu PKB się nie przyczyniają, albo przyczyniają się w sposób „niedostatecznie widowiskowy“. Jak na przykład drobnotowarowe rzemiosło (funkcjonujące często w tzw. „szarej strefie“, więc do PKB zliczane tylko szacunkowo) czy drobnotowarowe rolnictwo. Takie branże trudno opodatkować, a ich „produkt finalny“, niezależnie od jego jakości – zwykle dużo lepszej niż produkcja seryjna – w małym stopniu zwiększa zdolność rządu do pożyczania pieniędzy. 

Nie jest prawdą, że „gadżeciarstwo“, „konsumpcjonizm“ – to WYŁĄCZNIE skutki ludzkiej słabości. A przynajmniej – nie u konsumentów JEDYNIE należy tej słabości szukać. Bodziec do takich zachowań, stwarzają bowiem rządy – gdyby nie tworzone przez nie prawa, wielkie korporacje nigdy nie dałyby rady w takim stopniu narzucić swojej strategii marketingowej (drogi, skomplikowany i zawodny produkt, który często się wymienia) – ponieważ produkcja rzemieślnicza czy rolnicza, byłaby dla nich realną konkurencją, wymuszającą prostotę, trwałość i niskie ceny. 

Prawdziwą podłością jest, że rządy i korporacje dla napędzania swojej „machiny sprzedaży“ – używają najczęściej ludzkich emocji. Świnia zaszlachtowana i rozebrana przez rolnika na podwórzu – jest na pewno „brudna“, „pełna zarazków“, a w ogóle „mordowanie zwierząt to zbrodnia“. Tymczasem przemysłowo produkowany kotlet z genetycznie zmodyfikowanej soi – to przecież „kwintesencja naturalności, zdrowia i dbałości o środowisko“… 

Tak samo, jak rządy wolą nowe samochody, bo dzięki ich sprzedaży mają wyższe dochody i więcej mogą pożyczyć – tak też wolą wegetarian kupujących (wbrew temu, co sami twierdzą – zresztą, czy ktoś się przejmuje tym, co twierdzą notoryczni idioci..?) głównie wysokoprzetworzoną żywność produkowaną przez wielkie koncerny. Wolą też singli od małżeństw (potrzeba więcej mieszkań, więcej sprzętu AGD, więcej mebli, więcj – marnowanej często – żywności…), a w ostatecznym rachunku – „pedałów“ od „heteryków“ (taki „pedał“ generuje same korzyści dla rządu: podatki płaci, pracuje – a żadnych niemal kosztów – nie wymaga przedszkola, szkoły, czy szpitala dla dzieci, których nie ma…). 

Wcale nie twierdzę, że takie zachowanie rządów – na całym świecie – to spisek, przejaw „New World Order“, czy efekt działania różokrzyżowców. To jest zwykła operacja księgowa, konsekwencja budżetowego realizmu – takiego samego na całym świecie, bo wszędzie na świecie ludzie wierzą w tę samą bajkę: że „dobry“ rząd winien się o nich troszczyć i przekupywać. 

Ponieważ nie ma takiego rządu, który nie chciałby być kochany przez swoich poddanych – wszystkie rządy jak jeden mąż spełniają to, co obiecywały: dbają o poddanych, korumpują ich, spełniają ich zachcianki. A że przy okazji, twarda rzeczywistość ekonomii powoduje, że ten sam, „dobry“ rząd, zmuszony jest w praktyce zabijać swoich poddanych (zmuszając ich do używania gorszej jakościowo żywności, oszczędzając na leczeniu czy infrastrukturze), zmniejszać ich płodność i robić zamęt w głowach..? 

Dyskusja na ten temat toczyła się już tutaj.


[1] Ale gdyby ktoś z Państwa postanowił przetestować moją prawdomówność i zaproponował mi taką wymianę – ależ, proszę badzo! Z góry oświadczam, że się zgodzę. Tyle, że taką „zabaweczką“ prosto z salonu przejadę się tylko raz – na giełdę w Słomczynie. Powinno starczyć na spłatę wszystkich naszych długów – i kupno nowego „starego“ Patrola…
 
[2] Zresztą: nie tylko w Polsce. Co niby dobrego dla bezpieczeństwa ruchu drogowego wynikłoby z tego, że po takiej awarii, którą miałem pół roku temu – komputer odciąłby mi zapłon? Stałbym na środku krajowej 7-ki aż do przyjazdu pomocy drogowej, czego w nocy z 1 na 2 listopada – raczej nie należy spodziewać się szybko. A tak – sam zwolniłem zajęty pas ruchu i nikomu nie szkodząc, ani nikogo nie budząc – grzecznie podstawiłem się pod bramę warsztatu…
 
[3] Ostatnio miałem też okazję zaobserwować w praktyce, jaki skutek ma obowiązkowe OC na rynek napraw samochodów. Otóż – mimo, że usterka samochodu pana Kawy, którego stłukłem trochę 6 tygodni temu, realnie nie była warta i 500 złotych – ŻADEN warsztat w okolicy nie podjął się naprawy za mniej niż 2000. Dlaczego? Dlatego, że 500 złotych to bym wysupłał z własnej kieszeni. Ale z mojego OC pan Kawa mógł pociągnąć – i pociągnął: 2000. Tylko skończony idiota zatem, remontowałby mu samochód za mniej…